The six of
us arrived at about 12:00, early enough to still do some activities. After
getting checked in at the hostel and having a bite to eat, we headed to “La
casa del arbol” (The Treehouse), which is a little building with a restaurant
and a tree house with a swing over the edge of the mountain. There isn´t
actually anything to do there, besides swing, which isn’t as exciting as it
might sound, but the sights are beautiful, which include an active volcano
(unfortunately, it wasn´t spewing anything when we were there, but I think the
evening view must be better anyways). After we got back from there, we went to
the mountain waterfall at the edge of town, where you can also get a good view
of town. Then we sort of wandered around aimlessly for a while, and ended up
going to a free swimming pool with a Jacuzzi, a sauna, and a Turkish bath
that smelled like chicken soup. After dinner, the rest went out to party and I
went to bed – it was past eleven at that point and I was already lacking sleep,
so I thought I should gather my strength for the next day´s activities.
It was good
to get out and do something considering that work was sort of stressful last
week, what with the preparation of the research project and finishing the
translation that I was working on. Next weekend, I’m planning on going to the caldera Quilotoa…
(PL)
W sobotę
podróżowaliśmy do Baños, turystycznego miasteczka położonego trzy do czterech
godzin jazdy od Quito. Kompletna nazwa to Baños de Agua Santa (Łaźnie Wody
Świętej), co jest związane z wodami termalnymi w mieście – to jest jeden z powodów,
dlaczego turyści tutaj przyjeżdżają.
Chociaż gospodarka miasta bazowała wcześniej na cukrze trzcinowym,
dzisiaj to prawie tylko turystyka. Jednak jeszcze produkują melcocha z cukru
trzcinowego i soków. Jest trochę jak toffi, i nie ma złego smaku, lecz jest
bardzo twarda. Miasto Baños samo w sobie nie jest bardzo brzydkie, ale
oczywiście to, co jest najpiękniejsze to otoczenie.
Nasza szóstka
dotarła na miejsce około dwunastej - dość wcześnie, żeby jeszcze coś zobaczyć.
Zameldowaliśmy się w schronisku/hostelu i zjedliśmy obiad, a potem wybraliśmy się do „La casa del arbol”
(Dom drzewa). To jest budyneczek z restauracją i domkiem na drzewie z huśtawką
nad zboczem. Akurat nie było tam niczego ciekawego poza huśtaniem sie na huśtawcę,
co nie było jednak tak ekscytujące jak może brzmi, lecz widoki są piękne, do
których zalicza się wulkan Tungurahua (niestety, nie wypływało nic z niego,
kiedy my byliśmy, ale tak czy siak widoki muszą być lepsze wieczorem). Potem
poszliśmy do wodospadu na końcu miasta po drugiej stronie góry, gdzie można się
cieszyć dobrym widokiem na miasto. Wtedy przechadzaliśmy się bez celu, i na
końcu poszliśmy na bezpłatny basen z jacuzzi, sauną, i gorącą łaźnią turecką,
która miała zapach rosołu. Po kolacji, reszta ekipy poszła na imprezę a ja do
łóżka – już było po jedenastej i brakowało mi snu, więc, pomyślałem, że
powinienem zbierać siły na aktywności czekające na mnie następnego dnia.
W niedzielę wynajęliśmy
rowery z agencji, która oferuje różne wycieczki i która ma specjalne oferty dla
klientów naszego schroniska. Płaciliśmy na osobę pięć dolarów za wynajęcie roweru,
sprzętu i mapy na wycieczkę po wodospadach, co było całkiem dobrą ofertą. Razem
było pięć albo sześć wodospadów – ostatnie dwa były niesamowite. Po drodze, też
była możliwość skoczenia z mostu na bungee albo uprawiania „canopying”, gdzie zjeżdżasz
po linie wysoko nad ziemią. Jeden z moich kolegów zdecydował się skoczyć z mostu.
Oprócz deszczu, który nas zaskoczył przy ostatnim wodospadzie, cieszyliśmy
całkiem dobrą pogodą. Żeby wrócić do
miasta, pickup przygotowany do odbierania rowerów i ludzi odebrał nas z rowerami
– jechało w nim razem siedemnaście osób! Jako że podróż trwała prawie cały
dzień, wieczorem nie robiliśmy nic poza jedzeniem, relaksowaniem i graniem na gitarze przy ognisku przed schroniskiem.
W poniedziałek uprawiliśmy
„canyoning”, czyli zjeżdżaniem na linie w dół wodospadów - aktywność, której
prawie nikt w grupie nie zrobił wcześniej, więc było to całkiem nowe doświadczenie. Przypuszczam, że
nie jest to trudne, ale musisz panować strachem przed upadkiem. Ślizgałem się
dużo, ale myślę, że nie byłoby tak trudno, gdybym zjeżdżał szybciej. To co szczególnie
podobało mi się podczas tego to były fajne widoki w lesie. Niestety mimo
pianki, którą nosiliśmy, byliśmy cali mokrzy i zimni przez kilka godzin. Mimo
wszystko, myślę, że było warto tego doświadczyć. Kiedy wróciliśmy, zjedliśmy
obiad i jednocześnie czekaliśmy na zdjęcia (zarówno posiłek, jak i zdjęcia były
wliczone w cenę oferty na $25), i potem wybraliśmy się na stację autobusową po
odbieraniu naszych rzeczy ze schroniska. Ja dotarłem do domu o około 9.30.
Dobrze było wyjechać i zrobić coś innego zwłaszcza, że praca była trochę
stresująca w ubiegłym tygodniu przez przygotowanie projektu i skończenie
tłumaczenia, nad którym pracowałem. W następnym tygodniu, mam zamiar podróżować
do kaldery Quilotoa...
No comments:
Post a Comment